Dostaję od Was mnóstwo pytań odnośnie kremu złuszczającego Bandi z kwasem pirogronowym, azelainowym i salicylowym, o którym pisałam Wam TUTAJ, uznając go w tamtym czasie za pielęgnacyjne objawienie. Od tamtego kwietniowego wpisu minęły już dwa miesiące, pora zatem na aktualizację mojej opinii, zwłaszcza że tak jak wspominałam, trochę mnie w tej sprawie naciskacie.

Cytując przywoływany już wyżej post, przytoczę, że krem złuszczający Bandi (50 ml, 85 zł) to mocne, potrójne uderzenie w problemy cery skłonnej do zanieczyszczeń, oparte na działaniu trzech różnych, uzupełniających się kwasów (pirogronowego, azelianowego i salicylowego), wspomaganych dodatkowo glukonolaktonem, olejem makadamia, D-pantenolem i alantoiną. Producent obiecuje silne właściwości antybakteryjne i przeciwtrądzikowe, ograniczenie błyszczenia się skóry, oczyszczenie i zwężenie porów, wzrost nawilżenia i wygładzenie naskórka, poprawę elastyczności, jędrności i sprężystości skóry oraz zmniejszenie ilości przebarwień i blizn.
Jak wiecie, pierwszy kontakt z tym kremem mnie zachwycił. Zmiana stanu skóry widoczna była już od pierwszej aplikacji, a każda kolejna pogłębiała poprawę. Cera wyglądała po prostu coraz zdrowiej. W dodatku jego stosowanie nie niosło ze sobą żadnego dyskomfortu, jaki zwykle powodują kwasy, to znaczy nie odczuwałam żadnego pieczenia. Efekt złuszczający też nie był kłopotliwy, bo opierał się na stopniowym, subtelnym wygładzaniu się skóry, bez jej przesuszenia czy zaczerwienienia.
Dlaczego zdecydowałam się poświęcić kremowi Bandi kolejny post? Uznałam, że w świetle wszystkich Waszych pytań po prostu muszę to zrobić, zwłaszcza że zweryfikowałam swoją opinię na jego temat. Nadal bardzo go lubię, ale prawda jest taka, że nie jestem już wobec niego bezkrytyczna. Otóż rację mieli wszyscy ci, którzy w licznych recenzjach ostrzegali, że skóra szybko się do tego kremu przyzwyczaja, przestając tym samym czerpać z niego tyle korzyści, co na początku. Ja zauważyłam to po około sześciu tygodniach. Krem co prawda nie robił mi żadnej krzywdy, ale jego działanie odczuwalnie osłabło.
Producent zaleca dwie trzymiesięczne kuracje w ciągu roku, na własny użytek postanowiłam jednak nieco te zalecenia zmodyfikować. Krem i tak okazał się przecież krótkodystansowcem, wolę więc co jakiś czas dać mu kilka tygodni, wykorzystać w ich czasie pełnię jego możliwości i odstawić, zmieniając pielęgnację.Tak też zresztą uczyniłam, dając ostatnio szansę produktom Bee Pure z jadem pszczelim i miodem manuka, o których wspominałam Wam TUTAJ. No ale to już zupełnie inna historia :)))
Mam nadzieję, że zaspokoiłam Waszą ciekawość. Pamiętajcie, że nie jest moim celem zniechęcać Was do tego kremu, nadal uważam, że jest świetny i mimo dość wygórowanej ceny warty zakupu, chciałam Was jedynie uprzedzić, że niesamowita siła, z jaką działa na początku, z czasem słabnie. Ale bilans zysków i strat i tak jest w tym przypadku wyjątkowo korzystny.
Jeśli miałyście z tym kremem do czynienia, dajcie znać, czy Wasze doświadczenia były podobne. Z chęcią poczytam też o innych kosmetykach, które w Waszej opinii zaliczają się do krótkodystansowców. Mnie na przykład podobne historie często zdarzają się z szamponami, początkowo cud miód i malina, a z biegiem czasu równia pochyła. Czekam na Wasze komentarze!
Buziaki,
Cammie.
Dlaczego zdecydowałam się poświęcić kremowi Bandi kolejny post? Uznałam, że w świetle wszystkich Waszych pytań po prostu muszę to zrobić, zwłaszcza że zweryfikowałam swoją opinię na jego temat. Nadal bardzo go lubię, ale prawda jest taka, że nie jestem już wobec niego bezkrytyczna. Otóż rację mieli wszyscy ci, którzy w licznych recenzjach ostrzegali, że skóra szybko się do tego kremu przyzwyczaja, przestając tym samym czerpać z niego tyle korzyści, co na początku. Ja zauważyłam to po około sześciu tygodniach. Krem co prawda nie robił mi żadnej krzywdy, ale jego działanie odczuwalnie osłabło.
Producent zaleca dwie trzymiesięczne kuracje w ciągu roku, na własny użytek postanowiłam jednak nieco te zalecenia zmodyfikować. Krem i tak okazał się przecież krótkodystansowcem, wolę więc co jakiś czas dać mu kilka tygodni, wykorzystać w ich czasie pełnię jego możliwości i odstawić, zmieniając pielęgnację.Tak też zresztą uczyniłam, dając ostatnio szansę produktom Bee Pure z jadem pszczelim i miodem manuka, o których wspominałam Wam TUTAJ. No ale to już zupełnie inna historia :)))
Mam nadzieję, że zaspokoiłam Waszą ciekawość. Pamiętajcie, że nie jest moim celem zniechęcać Was do tego kremu, nadal uważam, że jest świetny i mimo dość wygórowanej ceny warty zakupu, chciałam Was jedynie uprzedzić, że niesamowita siła, z jaką działa na początku, z czasem słabnie. Ale bilans zysków i strat i tak jest w tym przypadku wyjątkowo korzystny.
Jeśli miałyście z tym kremem do czynienia, dajcie znać, czy Wasze doświadczenia były podobne. Z chęcią poczytam też o innych kosmetykach, które w Waszej opinii zaliczają się do krótkodystansowców. Mnie na przykład podobne historie często zdarzają się z szamponami, początkowo cud miód i malina, a z biegiem czasu równia pochyła. Czekam na Wasze komentarze!
Buziaki,
Cammie.